w sieni, ale przebiegł kilka korytarzyków, wybiegł na mały ogródek, który na tyłach dworu piął się aż po brzeg lasu sosnowego.
Pod samym brzegiem tego lasku była brzozowa altanka, z której przecudowny widok roztaczał się na całą dolinę. Był to właśnie punkt, na który, stojąc na przeciwległej górze, skierował był swój wzrok wytężony. Był to ten sam punkt, którego z oka nie spuścił idąc doliną po krętéj drożynie. A miał tam na co patrzyć, bo chociaż sama altana z drzewa brzozowego wyglądała biało, jeszcze bieléj świeciła się w téj altanie jakaś postać kobieca, patrząca ztamtąd może na górę przeciwległą? Może jéj oczy posuwały się po téj wiarołomnej, krętéj ścieżce, po któréj szedł skwapliwie młodzieniec bez ręki?...
Był to wyjątkowy dzień w karpackiéj dolinie. Słońce jasno świeciło z szafirowego nieba, a promienie jego były tak ciepłe, jak wśród lata. Grządki i drzewa w ogródku zieleniły się żywą barwą, a spóźniony motyl uganiał się z astry do astry i dziwił się, że w tych pięknych kwiatach nie ma już takiéj słodyczy jak w dawniejszych! Wesołe ptactwo świegotało w konarach gęstym liściem okrytych. Słychać nawet było brzęczenie muszek, które z jesiennych kryjówek wywołało słońce wrześniowe!
Wśród téj harmonii barw i tonów natury przeszedł młodzieniec krętą ścieżką do góry i zbliżył się do białéj, brzozowéj altany. Twarz jego blada zarumieniła się, czarne oko zaiskrzyło się.
— Michaś, Michaś! zawołała wybiegająca z altany dziewica, i rzuciła się w objęcia młodzieńca.
Michaś był bliskim krewnym białéj dziewicy. Prawdopodobnie nieraz witali się z sobą w ten sposób, ale dzisiejsze powitanie było jakoś odmienne od wszelkich dawniejszych. Michaś czuł, że mu jakoś ręka nadzwyczaj drzała, że serce jego jakoś niezwykle biło. Trzymając kuzynkę w objęciu, chciałby tych chwil kilka przydłużyć na długo, długo... bodajby w nieskończoność!... Patrząc w jéj jasne, łzami zwilżone oczy, chciał w nie patrzyć bez ustanku, bez przerwy godzinę, dzień cały, a może i całe życie!... Słysząc przy swojéj piersi jéj serce gwałtownie bijące, zdawało mu się, że to serce powoli wciska się do jego serca i łączy się w jedno!...
A że każde nadludzkie szczęście musi się prędko skończyć, więc i szczęście biednego kaleki musiało raz ustać. Wywinąwszy
Strona:Zachariasiewicz - Marek Poraj.djvu/45
Ta strona została przepisana.