Strona:Zachariasiewicz - Marek Poraj.djvu/86

Ta strona została przepisana.

nieszczęść publicznych, byłbym zapomniał, że i ciało i gościnność swego wymagają. Suum cuique! Proszę, proszę!
Rzekłszy to, wziął za rękę Salezego, który ani oka nie spuścił z Pauliny, i wszyscy weszli do ubocznéj izby, gdzie zastawiony przekąską obaczyli stół, białym obrusem nakryty. Między półmiskami stały także i gąsiorki.
Wszyscy usiedli. Poraj prosił, aby jedli i ciągle powtarzał, czém chata bogata, tém rada. Starościc jadł skąpo, Salezy z uspokojonym już nieco umysłem wybierał sobie co najlepsze kąski. To nie przeszkadzało mu wiele patrzyć w piękne oczy Pauliny i od czasu do czasu rzucił jakie słówko dowcipne.
Przy jedzeniu nie dotknięto ani słówkiem spraw publicznych. Starościc czynił to z zasady, bo w wyższém towarzystwie unikają przy takiém zatrudnieniu rozmów, które krew burzą. Ucierpiałby na tém kucharz, którego sztuka w takim razie przeszłaby po półmiskach nieoceniona i zapomniana! Poraj także nic nie mówił de politicis, choć mu jak widać z trudnością przychodziło. Zmuszał go do tego obowiązek gospodarza, który przedewszystkiem chciał był gości swoich czém miał jak najlepiéj uraczyć. Cała więc jego uwaga zajętą była jedzącymi, których od czasu do czasu do nowych kąsków zapraszał.
Mówiono tylko urywkowo o samych lekkich, codziennych rzeczach, które apetytu nie odbierają. Lekkie, jak bańki mydlane dowcipy krzyżowały się w powietrzu, budzone do tego jeszcze likworem z gąsiorków.
Paulina przez ten czas zajętą była podawaniem różnych przekąsek. Gdy jednak jakie słówko do niéj uderzyło, miała gotową w zanadrzu odpowiedź, która nie była mniéj dowcipną. A odpowiedzi jéj uderzały tém mocniéj, że nie były wymuszone ani z dowcipów stołecznych odgrzewane, ale świeże i proste jak woń gór karpackich.
— Nie mogę na panią patrzyć, ozwał się po smacznym kąsku Starościc, aby przy pani nie widzieć zaraz dzikich gór i skał rozpadniętych!
— Przedstawiam się panu w postaci dzikiéj kózki? zapytała z uśmiechem Paulina.