Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/102

Ta strona została przepisana.

mięci... Oparła głowę o poręcz krzesła i fantazyi swojej puściła wolne wodze.
Różne, różne obrazy i obrazki przeciągały w szeregu przed jej pamięcią. Jedne przemykały szybko, nie wywoławszy w jej oku żadnego żywszego światła, na twarzy żadnego, bodaj bolesnego uśmiechu. Inne przytrzymywała dłużej, patrzała w nie okiem rozjaśnionem, z twarzą cudnie uśmiechniętą. Z widocznym żalem przeczuła te obrazy, a lekkie westchnienie, jakie im towarzyszyło, okazywało jasno, że z temi obrazami odeszła cząstka duszy, która z niemi będzie na zawsze!...
Lata dziecinne przeszły przed nią szybko, bo prócz barw różnorodnych, nie miały żadnych wyższych uroków. Do tych barw bowiem jaskrawych rzadko wiąże się przeszłość, są one drobnemi, mniej więcej rozkosznemi epizodami. A serce kobiece rade chwyta tylko za te chwile, które są poczynającem ogniwem łańcucha, wiążącem na przyszłość całe jej życie...
To też takie tylko chwile wydobywały się teraz z jej pamięci.
Najprzód widziała otyłego, już niemłodego człowieka, towarzysza broni ojca. Człowiek ten, z twarzą pociętą, przybył w dom ojca, który nie mógł się towarzyszem swoim nacieszyć. I tak towarzysza swego i gościa gorąco ukochał, że postanowił dać mu to, co miał najdroższego w domu. Miał jedynaczkę,