Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— To być nie może! — powtórzyła po chwili — przed moją piastunką nie mam żadnych tajemnic.
— Czyż potrafi ona milczeć? — zapytał po niejakim czasie człowiek w masce, rzucając Anastazyi ciężką kiesę...
Anastazya krzyknęła: — Wszelki duch Boga chwali! — i odsunęła się od kiesy, która z dźwiękiem szlachetnego metalu u jej nóg upadła. Potem wyjęła szybko szkaplerz z zanadrza i zaczęła się modlić.
Krystyna schyliła się spokojnie po kiesę, a rzuciwszy ją na krzesło, przy którym stał nieznajomy, rzekła:
— Jeżeli dobre zamiary macie, to złota nie trzeba; a jeźli macie co złego na myśli, to złotem mojej piastunki nie przekupicie! Schowajcie je i mówcie, z jaką sprawą przychodzicie do mnie!
Człowiek w masce zawahał się, jakby nie wiedział, co dalej począć. Przyszła mu w pomoc Krystyna.
— Zapewne — ozwała się drżącym głosem — zapewne przychodzicie w poselstwie od kogo?
— Tak jest, przychodzę w poselstwie... — zmienionym głosem odparł człowiek w masce.
— Was prawdopodobnie nie znam... ale znam może tego, w którego imieniu przychodzicie do mnie.
— Prawda... mnie, na którego w obecnej chwili patrzycie, zapewne nie znacie... ale znacie tego