Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/111

Ta strona została przepisana.

i znacie go dobrze, w którego imieniu przychodzę do was... aby wam coś o nim powiedzieć...
— Mówcie, mówcie! — szybko zawołała Krystyna i wyprostowała się na krześle.
— Znacie go dobrze — mówił dalej człowiek w masce, patrząc z nieukontentowaniem na towarzyszkę Krystyny — znacie go dobrze... A jeżeli codzień nie widzicie go, to on za to zawsze was ma przed oczyma...
— Powiedzcie mu, że i ja rada codziennie nam go przed sobą...
— Pozwólcie podziękować imieniem jego za to szczęście... pozwólcie dotknąć mi się tej ręki...
I zbliżywszy się do krzesła, wziął Krystynę za rękę. Krystyna nie broniła mu ręki. Dziwny dreszcz przeszedł ją, gdy poczuła swoją rękę w dłoni nieznajomego. Była to dłoń mała i gorąca. Cofnęła szybko rękę i zapytała:
— Cóż wam polecił mój znajomy? Czy żyje i jest zdrów?
Głos Krystyny drżał widocznie przy tem zapytaniu. Twarz jej ożywiła się, oczy szafirowe pociemniały.
Człowiek w masce zamilkł na chwilę. Postawa jego wyrażała jakieś wzburzenie wewnętrzne. Tak upłynęło kilka chwil. Potem odetchnął głęboko, zawinął się w płaszcz, aż po szyję, i odparł: