Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— On żyje... to jest ten, w którego imieniu tutaj przychodzę... żyje, ale jakie biedne jest jego życie!
— Jego życie jest biedne? — krzyknęła Krystyna i wstała z krzesła. — Czy jest chory?... Czy ranny?...
— I chory... i ranny! — odparł człowiek w masce i smutno zwiesił głowę na piersi.
— Chory... i ranny! Mój Boże! Powiedzcie mi coś więcej o nim...
— Jest chory... — powoli ciągnął człowiek w masce — bo życie bez was jest dla niego tylko chorobą!... Jest ranny, bo... zraniły go oczy wasze, nad które w całym Edenie nie masz nic piękniejszego!
Twarz Krystyny zapłonęła szkarłatem. W oczach jej pociemniało.
Człowiek w masce przystąpił do niej, ukląkł, a wziąwszy bezwładną jej rękę, zapytał:
— Czyż wolno mnie, którego nie znacie w tej chwili, powiedzieć temu, którego znacie, co widziałem na twarzy waszej? Krystyna nie dała na te słowa żadnej odpowiedzi. Postawa jej była martwa, tylko silny rumieniec na twarzy i mocno świecące oczy okazywały, że w tej chwili żyje życiem podwójnem, że jej serce i wszystkie tętna biją podwójnie...
Człowiek w masce zbliżył jej rękę do ust szlachetnie wykrojonych... Krystyna szybko zerwała się