Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/113

Ta strona została przepisana.

z krzesła. Poczuła gorące usta na swojej ręce. Śpiesznie cofnęła rękę i głosem wzruszonym rzekła:
— Mówiliście, że on jest chory. Powiedzcie mi na Boga, kiedy go obaczę?
Człowiek w masce stał niejaki czas w milczeniu, jakby się wahał, co ma na te słowa odpowiedzieć.
— Pytacie, kiedy go obaczycie? — odrzekł po chwili — obaczycie go... jutro!
— Jutro! — krzyknęła Krystyna, a twarz jej pokraśniała. — Jutro obaczę go?...
— Jutro!... Czy będziecie tak samo szczęśliwą, jak on szczęśliwym będzie?
Usta Krystyny zadrżały. Chciała coś odpowiedzieć, jakieś słowo już się cisnęło na wargi... słowo słodkie i rozkoszne — gdy na ulicy dał się słyszeć głośny tętent konia, który nagle, jak wryty, stanął tuż pod oknami.
Człowiek w masce obejrzał się z niepokojem. Jego ruchy oznaczały trwogę. Spojrzał po za siebie na drzwi...
— Muszę odejść — rzekł cichym głosem — bo mi grozi niebezpieczeństwo niemałe.
— Pojmuję i rozumiem was — odparła szybko Krystyna — w Warszawie dla was niema bezpieczeństwa.
— Bywajcie zdrowi... Do jutra!
— Do jutra! — odszepnęła Krystyna, podała rękę nieznajomemu i pozwoliła mu ją gorąco ucałować.