Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — ozwała się po niejakim czasie — panuńciu, panuńciu! Co to było takiego?
Krystyna nic nie odpowiadała. Nie zmieniła postawy, ani oczu nie otworzyła.
— Panuńciu! W imię Trójcy Przenajświętszej! Powiedzcie mi, co to było, bo mi się strzaszno robi!
Krystyna otworzyła oczy. W tych oczach gorzał płomień szczęścia. Drżały w nich nieustannie dziwne iskry i mieniły się co chwila w światełka różnobarwne. Były to ostatnie ślady przebytej ekstazy, rozkosznie uczutego zachwycenia!...
— Co to było, pytasz mnie? — ozwała się omdlonym głosem — pytasz mnie, co to było?... Czyż ja wiem sama, co było?... Wiem tylko, że było coś nader rozkosznego, coś tak słodkiego, czego wypowiedzieć nie można!...
I znowu przymknęła oczy, a silny rumieniec, który się wzmagał w tej chwili, wskazywał jasno, że wpada znowu w powtórne zachwycenie. Różowe jej usta otworzyły się, jak się otwiera kwiat spragniony rosy Bożej...
— Święta Boża Rodzicielko, módl się za nami grzesznymi! — szeptała przestraszona Anastazya.
Długi czas była Krystyna, jakby bez pamięci. Wreszcie twarz jej zaczęła się uspokajać. Powoli niknął rumieniec gorączkowy, zniknął zupełnie, zostawiwszy tylko po sobie drobne ślady na skroniach,