Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/116

Ta strona została przepisana.

na których prężyły się jeszcze sine żyłki, bijące tętnem przyspieszonem. Oczy otworzyły się już spokojniejsze, tylko tam, w głębi drżała iskra niezgaszona, która tam może pozostać miała na całe życie, aby świadczyć o chwili przeżytego szczęścia!...
Posunęła się ręka po białem czole, jakby coś stamtąd spłoszyć chciała.
— Mój Boże! — ozwała się słabym głosem — jeżeli samo wyobrażenie szczęścia jest tak słodkie i rozkoszne, czemże samo szczęście być może?... Anastazyo! Ty nie wiesz, jak szczęśliwą byłam w tej chwili!
— Dzięki Bogu, panuńciu — odparła zachmurzona Anastazya — że to szczęście, jak to tam nazywacie, już przeminęło! Inaczej narobiłabym krzyku na cały dom! Już byłam pewną, że panuńcia oczu swoich więcej nie otworzy!...
— Wierzaj mi, Anastazyo! — mówiła dalej Krystyna — gdyby mi serce było pękło, umarłabym w chwili najwyższego mego szczęścia!... Niema bowiem większego szczęścia, jak gdy dawna myśl nasza, gorąco wypieszczona, znowu do nas wraca!...
— Już ja tam nie wiem, jakie szczęście mógł wam przynieść ten człowiek z brzydką, straszną maszkarą na twarzy!
— Ty, moja Anastazyo, nie pojmujesz tego, ale wkrótce dowiesz się... Nikomu nic o tem nie mów... Idź do służby i powiedz jej, by także nikomu nic nie mówiono — bo to grozi niebezpieczeństwem!