Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— Nie mów stryjenko... kilkunastu, bo jakże ja wówczas staro wyglądać będę!
— Wiek... wiek... to rzecz względna! Przy dzisiejszej modzie nie widać tak bardzo granicy wieku.
— Tem więcej, jeśli świetne rezultaty przeciwnie dowodzą...
— Dosyć o tem. Gotowaś sądzić, że naprawdę chciałam zaplątać wojewodzica w złotą siatkę. Tym razem nie dla siebie to robiłam, ale dla ciebie, dla ciebie, kochane dziecko, które nawet za to nie jest mi wdzięczne!...
Przy tych słowach, przytknęła starościna swoją chudą rękę do ust Krystyny.
— Cóż ci to jest? — ozwała się spiesznie — masz usta, jak ogień, gorące! Pójdź, niech ci w twarz spojrzę!
Krystyna pozwoliła twarz swoją do światła obrócić. Nie miała siły sprzeciwić się temu. Starościna patrzała czas niejaki badawczo w te piękne szafirowe oczy, w których gorzała jeszcze w głębi iskra przebytego wzruszenia.
— Jakiś niepokój widzę w twoich oczach! — mówiła starościna. — Takiego wyrazu już dawno nie widziałam u ciebie! Rozmarzyłaś sobie głowę, myśląc o wieczorze u wojewody. Byłaś niespokojną, a może żałowałaś swego uporu, który pozbawił się tylu przyjemności!... Zgromadzenie było świetne, ubiory czarodziejskie! Ale mówię ci, niemasz czego żałować.