Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Reszta nocy zeszła napozór spokojnie. Z ciemnych okien można było wnosić, że wszyscy mieszkańcy kamienicy przy ulicy Senatorskiej przespali tę noc głębokim snem sprawiedliwych.
Tak jednak nie było. Starościna nie mogła zasnąć od wzruszeń dzisiejszego wieczora. Różnorodne obrazy tłoczyły się w jej głowie. Liczyła tryumfy, które odniosła, jak mniemała, dowcipną rozmową, kunsztowną fryzurą i małym trzewiczkiem o wysokim korku. Powtarzała sobie słowa, które trafnie wyrzekła i podziwiała sama siebie! Być może, że nawet marzeniem jakiem sięgnęła tam, gdzie się zazwyczaj sięga w dniach wiosny i kwiecia...
Krystyna nie mogła zasnąć z powodów nader prostych. Człowiek w masce i obiecany jutrzejszy dzień zajmował wszystkie jej myśli. Gubiła się w rozmaitych przypuszczeniach, tworzyła sobie dziwne sytuacye i siliła się, aby z nich wyjść zwyciesko... nie wiedząc wcale, że to było tylko urojeniem!
A gdy nad ranem sen jej powieki skleił, stanął przed nią ów zagadkowy człowiek w masce... zdjął maskę... a ona obaczyła twarz tak dziwnie szpetną i wypotworzoną, że przebudziła się z gwałtownem biciem serca! W komnacie było jeszcze ciemno, a wszędzie, gdzie tylko spojrzała, stał ów człowiek w masce...