Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Po chwili, pokręciwszy wąsy, mówił pan Kasper dalej do swego milczącego towarzysza:
— Albo ten tłusty szlachcic z szerpentyną w ręku! Czyż to nie jest obraz króla, który skarży się, że go naród zepchnął z jego słomy na gołą ziemię... Bierze szablę do ręki, aby bronić honoru Rzeczypospolitej... a potem, wychyliwszy smaczny kufel, idzie z drugim do obozu nieprzyjacielskiego dla miłego pokoju!... Do obozu nieprzyjacielskiego nie przechodzi się bezkarnie. Zawsze to coś kosztuje. Dziś kawał płaszcza królewskiego, a jutro... utinam sim falsus vates... jutro może koronę!
Przy ostatnich słowach rozrzewnił się pan Kasper. Dwie duże łzy spadły mu po rumianych policzkach. Od niejakiego czasu, kiedy na nogę zaniemógł, miał pan Kasper dla biednej Rzeczypospolitej tylko łzy, których nie szczędził przy każdej sposobności. Przy lada słowie o sprawie publicznej, wypływały mu hojnie.
Chcąc się od bolesnej myśli oderwać, zwrócił się do Szuckiego i rzekł:
— Jakże tam waści nocna przejażdżka posłużyła? Czy uspokoiłeś ten perpendykuł, co w piersi siedzi i czasami zanadto się rozmacha?
Szucki potarł ręką po czole, jakby chciał sobie nocną przejażdżkę przypomnieć, a potem ozwał się:
— Już, jak widzę, dla mnie lekarstwa niema! Pójdę dzisiaj do niej i stanę przed jej obliczem. Co