Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Jegomość pan Janusz Korwin nie omylił się w swoich obliczeniach. Gość nowy wszedł do bogato przyozdobionej komnaty z tak dziwnym wyrazem na twarzy, z jakim zazwyczaj wchodzą ludzie, do takiego blasku i przepychu nie nawykli.
W samej rzeczy na Szuckiego sprawił ten blask jakieś smutne wrażenie. Oczy jego, które zwykły śmiało patrzeć przed siebie, były zaniepokojone. Błądziły lękliwie z przedmiotu na przedmiot i szukały ustawicznie czegoś z wielkim niepokojem.
Najpierwej wpadł mu w oczy okazały konterfekt jakiegoś Węgra, przed którym leżały na stole insygnia królewskie. Herb Korwinów, umieszczony u góry, przekonał go, że to prawdopodobny antenat domu. Dowodziło to wielkiej dumy rodowej, jeżeli nieboszczyka króla powołano na świadectwo starożytnego kleynotu.
Prócz tego kleynotu, uderzył także Szuckiego przepych i bogactwo, jakie z każdego kąta na niego patrzało. Ciężkie, jedwabne zasłony u okien powyginały się w grubych fałdach; meble mahoniowe, bogato rzeźbione, z obfitą pozłotą, obleczone były lugduńskim aksamitem; a na podłodze rozściełały się perskie dywany misternego rysunku.
Wszystko to, co tutaj i w innych pokojach widział, sprawiło na nim jakieś przykre wrażenie. Przyrównał siebie do tego przepychu, do tych ścian gobelinami okrytych i widział, że zanadto od nich odsta-