Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Czegóż waszmość chcesz ode mnie — zapytał z chmurą na czole.
— Wiem, że waść czegoś ode mnie potrzebować będziesz — odparł z ukrytym uśmiechem palestrant.
— Nie rozumiem waszmości! Przecież w niczem nie zwierzałem się, niczego nie żądałem?
— Tobym źle na tem wyszedł i dawno bez butów chodził, gdybym, czekał, aż kto minie zawezwie i powie: napisz mi waćpan to i owo i dobrze piórem zakręć! Mam ja węch ostry i wiem, kto mnie potrzebować będzie.
Szucki patrzył zdziwiony na chudego palestranta, którego twarz była pomarszczona w kształt paragrafów. Niespodziane spotkanie tego człowieka i słowa jego były w położeniu jego nader dlań pożądane. Wprawdzie nie pojmował on tych słów, nie ocenił jeszcze ich doniosłości, ale już to samo dziwne zdarzenie sprawiło mu niejaką ulgę w przystępie rozpaczy.
Zawiedziony w nadziejach swoich, porażony w rozkosznych marzeniach, że ujrzy oblicze tej, która dniem i nocą przez tyle lat nie ustępowała z przed oczu duszy jego, był podobny do człowieka, któremu nagle wszystko odebrano.
Odebrano mu cały cel życia jego, a samo życie pozostało mu tylko jakby za karę, że marzeniem swojem sięgnął tam, gdzie nie powinien był sięgać. Zostało mu to życie smutne i ciemne, jak noc jesienna, samotne, jak ścieżka śród błota. Tą ścieżką miał iść od-