Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/152

Ta strona została przepisana.

kojnie wydziwić, bawiąc się wytartemi frendzlami pasa. Potem wziął go poufałe pod rękę i rzekł do niego:
— Najprzód mam honor waszmości powiedzieć, że żaden prawnik na ulicy interesów nie robi, a tem mniej na ulicy Senatorskiej, gdzie nas tylko błotem obrzucić mogą landary jasnych panów senatorów! Po drugie — koncept prawnika, poczęty na sucho, dyabła warty i nigdy w trybunale impresyi należytej nie sprawi. Chodźmy do gospody!
Taiemniczy ten człowiek miał dla Szuckiego w tej chwili tyle uroku, tak dobroczynnie wpłynął na jego umysł wzburzony i tyle obiecywał mu zagadkowemi swemi słowy, że bez najmniejszego oporu dał mu się wziąć pod rękę i prowadzić tam, gdzie tylko żywnie mu się podobało.
Szucki sam dobrze nie wiedział, co się z nim właściwie dzieje. Patrząc z boku na palestranta, który jak istny Mefistofel wyglądał, nie był pewny, czy go szatan gdzieś na złamanie karku nie prowadzi. Przypomniał sobie, że wychodząc od Korwina, przeszła mu myśl po głowie, czyby nie lepiej pójść nad brzegi Wisły i utopić się. Teraz obawiał się, czy też szatan nie podsłuchał tej myśli, a przybrawszy na siebie ciało i kontusz tabaczkowy palestranta, nie przyszedł po niego, aby go zaprowadzić, gdzie największa głębia i tam nad nim wody wiślane gładko zamknąć...