Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Już tego nie pojmuję. Mów jasno i otwarcie, bo sama nie wiem, jak twoje słowa rozumieć.
Janusz poprawił się na krześle, pomyślał chwilę i mówił dalej:
— Przypominasz sobie, stryjenko, jak to jegomość pan Brzeciński, nas zwuj, opowiadał nam przed kilku laty o jakimś górskim szlachcicu, który ranny w jego domu leżał. Wtedy bawiła tam Krystyna. Miłosierna, jak zawsze, starała się o wygody dla rannego. Otóż, gdy po niejakim czasie ten ranny do zdrowia powrócił i do obozu się wybierał, Krystyna wtedy mocno zachorowała i potem długi czas o tym rannym pułasczyka wspominała.
Starościna rozśmiała się, uderzyła książką Janusza w ramię i odpowiedziała:
— Co też tobie, mości Januszu, po głowie chodzi. Że młodej dziewczynie, nim jeszcze do rozumu przyszła, wpadł tam w oko jakiś ładny chłopiec z czarnym wąsem, cóż w tem dziwnego? Że czas niejaki o nim wspominała, w tem także niema nic dziwnego. Trafia się to każdej młodej dziewczynie, bo nawet inaczej być nie może... Gdy nabierze z czasem rozumu, to śmieje się z podobnych mrzonek idylicznych, bo wie, że życie bez tego obejść się może.
— I ja sądziłbym podobnie, gdyby nie wczorajsze zdarzenie, które naprowadza mnie na myśl...
— Jakie zdarzenie? — zapytała ciekawie starościna, podpierając ręką głowę.