Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Janusz powstał z krzesła, a stanąwszy na środku komnaty, zatrzymał biegającą starościnę.
— Na miłość Boga, niech mi starościna nie da dłużej pozostać w takiej niepewności!...
Starościna zatrzymała się przed Januszem, oparła drobne rączki swoje na jego szerokich ramionach, a podnosząc się na palcach, szepnęła mu półgłosem do ucha:
— Ten człowiek tajemniczy... jak mówisz — w masce... ten człowiek był — wojewodzic!
— Wojewodzic! — krzyknął Janusz i stał długi czas, jakby w osłupieniu.
— Tak jest. On sam — szeptała mu z radością starościna do ucha — mam na to dowody. Wojewodzic kilka razy wymykał się u Branickich i Kossakowskich... Wpadło mi to w oko... Wczoraj kazałam Grzesiowi śledzić przy bramie... Grzesio mówił mi, że przed północą, w długi płaszcz owinięty, wymknął się i cichaczem siadł do karety, która wiozła go wprost ku ulicy Senatorskiej. Było to wtedy, gdy wojewoda zamknął się w swoim gabinecie z powodu nadeszłych ważnych papierów z kancelaryi królewskiej... Otóż zaraz z salonu znikł i wojewodzic.
Wjoewodzic! — powtórzył Janusz i z dumą wydął usta, a oko jego błysło gniewem.
— Tylko cicho, sza! — szeptała starościna — Krystynie ani słowa o tem, że wiemy. Już dobrze, że ona nie mówi...