Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Co chwila przystępowała do okna i patrzała na ulicę. Od jednego okna szła do drugiego. Przykładała rękę do czoła i przyglądała się z niepokojem wielkomiejskiemu życiu, które w tej chwili miało dla niej tyle ciekawego uroku, jakiego pierwej w niem nigdy nie widziała.
Kilkanaście razy brała krosienko do ręki i tyleż razy kładła je napowrót na stole. Brała tę i ową książkę, a przeczytawszy zaledwie kilka wierszy, zamykała i odsuwała od siebie.
Najlepiej powodziło się dzisiaj kanarkom, które w wyzłacanej klatce stały na marmurowej kolumnie. Biedne ptaszyny miały dzisiaj cukru podostatkiem. A miały go z własnych jej ust, ust różowych, słodszych stokroć od samego cukru. To też z widoczną rozkoszą piły żółte ptaszęta słodycz z tych ust i spychały się wzajem, rywalizując o to szczęście niewysłowione.
Starościna patrzała na nią z boku i uśmiechała się do siebie z wielkiem zadowoleniem. Każda chwila przekonywała ją, że w swoich przypuszczeniach nie omyliła się. Krystyna była dziś wcale inną kobietą.
I blade, zamglone obrazy wspomnień roztoczyły się przed okiem starzejącej się kobiety. Starościna przypominała sobie wiele, wiele podobnych chwil z swego życia. Jak to żywo i rozkosznie biło wtedy serce. Jak szybko ubiegały złote momenty życia.