Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/175

Ta strona została przepisana.

wała ją. Narzekała na hałas i zgiełk wielkomiejski, na ustawiczny turkot powozów i wołanie przekupniów, sprzedających owoce.
Starościna patrzała wzrokiem znaczącym na Janusza, który był zamyślony i milczący. Czasami tylko uśmiechnął się, wyzwany natarczywie przez spojrzenie starościny do potakującej odpowiedzi.
Wreszcie skończył się obiad, ale nie skończył się niepokój Krystyny. Przeciwnie, zaczął on wzrastać coraz więcej. Wszystkim domownikom wpadło to już w oczy. Mówiono płgębkiem, udzielano sobie różnych domysłów, a zakaz wzmianki o tajemniczym człowieku w masce rozbudził tylko większą ciekawość. Mówiono o nim w izdebkach służby, mówiono w sieni, a z sieni powoli wychodziły i na ulicę różne domysły.
O Szuckim, w pomiętym kontuszu, nikt ani wspomniał. Wielu podobnej, uboższej szlachty, cisnęło się do antyszambry Korwina, jedni z jakąś supliką, drudzy oświadczając swój afekt dla możnego domu, od którego spodziewali się w danym razie różnych korzyści, protekcyi lub poparcia sprawy prywatnej w kancelaryi królewskiej.
To też nikt nie zważał na szaraczka w białej czapce z bobrowem futrem i żadna o nim wieść nie docisnęła się do uszu Krystyny. Nawet służba nie wspomniała o nim ani słowem między sobą.