Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/19

Ta strona została przepisana.

tuszu. Wydobywające się z po za jego szerokich barków światło wycieniowało w sposób rembrandtowski twarz pooraną bruzdami, pokiereszowaną szablą. Przy nim w pełnem oświeceniu zatrzymał się młody, bezwąsy chłopak i z zapałem słuchał opowiadania starego konfederata. Stosownie do słów opowiadającego, ściskał i podnosił pięście. Fala nowo przybyłych, jak wir wylewającej rzeki, odtrąciła ich od siebie, i tylko machaniem rąk porozumiewali się dalej z przeciwnych kątów izby. Gwar i hałas nie dozwolił więcej jednemu mówić, a drugiemu słuchać.
Czasami wydarzyło się, że weselszy jaki towarzysz wszedł do izby z dopalającą się pochodnią, którą na ulicy zdobył na laufrach magnata z nieprzyjaznego mu obozu. Wtedy, potrząsając dumnie trofeem, wygłaszał głośno nazwisko znienawidzonego adwersarza, a całe zgromadzenie wołało chórem, aby tak skapał, jak kapie smoła z pochodni.
Zaprawdę wtedy otworzył się obraz, godny pendzla Rembrandta lub Rubensa. Ogniste strzępki dopalającej się pochodni spadały, jak ogniste kule, na ziemię, a dopalając się migającym płomykiem, dawały niejako wyobrażenie piekła!...

V

Śród takiego prawdziwie piekielnego spektaklu otworzyły się drzwi gospody z trzaskiem naozcież.