Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/32

Ta strona została przepisana.

rej miałem podostatkiem i nie pragnąłem od Boga tego, czego mi nie dał. Tak przy pracy i znoju uchodziły mi lata, a chociaż ksiądz proboszcz z Łysej często mi palcem groził, mówiąc, że już czas byłby, aby mi Veni Creator zaintonował, zbywałem jakoś żartem i kieliszkiem węgrzyna poczciwego kapłana, obiecując z roku w rok, że się poprawię i ptaszycę do gniazda sprowadzę...
— A kiedyś był wróblem, po cóż było patrzeć na rajskie ptaszę? — wtrącił gniewnie pan Kasper.
— Posłuchaj tylko. Czas nie był po temu, aby o gniazdku własnem myśleć. Gniazdo Białego Orła — Polska nasza — było zagrożone przez jastrzębie!... Wziąłem więc kniejówkę na plecy, przypasałem szablę pradziadowską, siadłem na najlepszą szkapę, jaką miałem w stajni, i pojechałem naprzód do parafialnego kościoła w Łysej. Tam zastałem dziesięciu towarzyszy, którzy się z różnych stron zjechali. Dobry był u wszystkich animusz, więc podkręciwszy wąsy, weszliśmy do kościoła, aby wysłuchać Mszy Świętej, którą miał na intencyę powodzenia polskiego oręża zacny ksiądz proboszcz. A że wtedy przypomniałem sobie słowa proboszcza, któremi często mnie nagabywał, więc rzekłem zaraz po Mszy w zakrysty: — Reverendissime! mawiałeś mi nieraz, że chciałbyć zaintonować mi Veni Creator. Otóż teraz, gdy już moją oblubienicę znalazłem i jej życie moje ofiarować ślubowałem, każ organiście zadmuchać w miechy,