Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/37

Ta strona została przepisana.

nych ważniejszych wydarzeń. Nie mieliśmy tak blisko adwersarza, a zresztą dowódca nasz, rotmistrz Wolski, nie chciał nas tak obcesowo prowadzić do boju, o którym jeszcze nie mieliśmmy wyobrażenia. Chciał nas więcej zahartować na niewczasy. Robiliśmy więc marsze i kontramarsze, budzono nas po północy na alarm i tak zwolna wprawialiśmy się w rzemiosło żołnierza. Otóż razu pewnego, przechodząc przez ziemię przemyską, przyszliśmy nad ranem do jakiegoś dworu dosyć zamożnego. Jaki taki sparł się o kulbakę i zdrzemnął trochę. O świcie zbudzono nas, abyśmy szli po racyę, którą przed dworem każdemu rozdawano. A było nas około dwustu.
— A wiem, wiem! Byłem wtedy z Pułaskim pode Lwowem. Czekał właśnie na was!
— Tak jest, stamtąd ruszyliśmy wprost pod Lwów... Ale wracam do dworu. Kiedy tak każdy racyę swoją na kilka dni odebrał, wyszła na ganek w białym rańtuchu, młoda, o jasnych włosach kobieta, oznajmiła nam, że do boju z wrogiem Ojczyzny rozda nam to, co dotąd u jej rodziców przechowywano, jako drogą pamiątkę. Był to, podbity grubo jedwabiem, kaftan hetmana Żółkiewskiego, w którym ten bohater pobił i wziął w niewolę carów moskiewskich. Każdy więc dostał strzępek tego kaftana, a całując go z czcią wierzył, że z tym strzępkiem część ducha wielkiego hetmana otrzymał z ręki nadobnej dziewicy w białym rańtuchu!... Kiedy jeden z ostatnich do