Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/54

Ta strona została przepisana.

góry i zacisnął pięści. Pan Kasper z rozrzewnieniem patrzał na niego. Po niejakim czasie położył mu rękę na ramieniu i rzekł do niego:
— Słuchaj! Do jutra niedaleko! Jutro obaczysz, czy masz sobie dalej głowę suszyć, czy wrócić w góry. Wierzę, że wrócisz w góry! A tymczasem dam ci taką radę: Jeżeli się komu krew rozpali, trzeba ją czemś ochłodzić. Ja raz chciałem mego sąsiada za kalumnię zabić. Gdy siadłem na konia, aby ten zamiar wykonać, koń mnie uniósł i długo nosił po polach i błoniach. Gdym się taką jazdą szaloną zmęczył, przyszło mi do głowy, żebym wielkie głupstwo zrobił, zabijając sąsiada. Nazajutrz przyjechał sam sąsiad do mnie i zapiliśmy węgrzynem całą sprawę!... Otóż i tobie tak radzę. W stajni stoi moja siwka. Weź ją i pohulaj sobie trochę po polach wolskich. Gdy się krew ochłodzi i pałka rozogniona przyjdzie do swojej naturalnej temperatury, to śmiać się będziesz z dzikich zamysłów swoich, jakiemi przed chwilą się karmiłeś! Mówią, że jest to specyfik wyprobowany na różne utrapienia serca i duszy.
Trudno odgadnąć, czy ten specyfik pana Kaspra rzeczywiście przypadł Szuckiemu do gustu. Czy rzeczywiście spodziewał się, że mu krew i głowę dostatecznie ochłodzi, czy pragnął w tej chwili takiego ochłodzenia — trudno wiedzieć. Dosyć, że na wspomnienie konia i błonia wolskiego, zaświeciły mu się oczy, jak dwa kagańce i radę towarzysza przyjął najchętniej.