Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Na niebie tylko gdzieniegdzie błyszczały małe gwiazdeczki. Jesienne szare chmury rozciągnęły się daleko i szeroko. Szucki przejeżdżał teraz koło mennicy królewskiej. Rzucił okiem przez żelazną kratę ku siedzącym spokojnie lwom, które nieruchomie strzegły przywileju królewskiego...
Niestety, dni ich straży były policzone! Stemple meniczne z Orłem i Pogonią miały być potłuczone, a ich miejsca miały zająć inne, z wyobrażeniem imperatorowej, jako władczyni „krainy nadwiślańskiej!“...
Zapewne ta myśl smutna dodała bodźca nocnemu jeźdzcowi. Ścisnął konia nogami, puścił wodze i zniknął na zakręcie w ciemnościach nocy. Stokrotne, przyspieszone echa, uderzały raz po raz w kamienne lwy mennicy...
Domy i domki przedmieścia migały przed oczyma szalonego jeźdzca, jak czarne, zaklęte duchy. Czasami jakaś ciemna postać wychyliła się z bocznej ulicy z halabardą w ręku... lecz zanim słowo jakie wymówić mogła, już nie było jeźdzca, ani śladu po nim! Halabardnik żegnał się świętym krzyżem, a odmawiając pacierz, szedł dalej swoją drogą.
Wreszcie minął Szucki ostatni domek Warszawy. Teraz przed nim w bezkresną dal rozciągało się błonie pod Wolą. Dawniej byłoby to miejsce wzbudziło w jego duszy tyle, tyle wspomnień! Tutaj rozstrzygały się niegdyś losy Rzeczypospolitej! Tutaj walczono, głosami całego kraju, przeciw ambicyom