Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/86

Ta strona została przepisana.

szczoną głową dążył do Kanonii. Na skręcie przesmyku zatrzymał się, jakby chciał w piersi powietrza nabrać. Potem powoli okrążył róg placu, minął dwie kamienice i stanął koło trzeciej, która miała trzy okna pierwszopiętrowe oświecone. Rzeźnik schował się za wystający filar i ciekawie patrzył, co miecznik dalej pocznie.
Tymczasem miecznik rozszerzył nogi, jak człowiek, który długo na miejscu stać zamyśla. Potem zdjął czapkę i jednem uchem pochylił głowę do oświeconych okien, jakby się czemu przysłuchiwał.
I długo, dosyć długo stał w tej postawie. Rzeźnik zaczął się niecierpliwić. Wyszedł wreszcie ze swego ukrycia i stanął nagle przed zdumionym miecznikiem. Długi czas patrzał na miecznika, który języka zapomniał, a potem rzekł:
— Kumie Marcinie! Nie miejcie mi za złe, że za wami trop w trop idę. Szpiegiem nie jestem, w cudze rzeczy się nie wdaję. Ale coś mi szepnęło dzisiaj, aby was nie opuszczać. Widzicie, jeszcze nóż trzymam w ręku, aby was przed drabami, jakich pełno jest w mieście, w każdym wypadku bronić. Ale powiedzcie mi, na Boga, co znaczy to wasze nocne nasłuchiwanie pod oknami jakiegoś prawdopodobnie prałata, który pewnie przy smacznej pieczeni węgrzyna pociąga. Przecież nie zapisaliście się pomiędzy płatnych szpiegów Salderna, których pełno jest w mieście?