Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/9

Ta strona została przepisana.

której stał na straży, wyszło przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców! Czyż nie mógł i on wyjść razem z nimi?... Nie, tam postawiono go na straży i nie zluzowano! Wolał zginąć, zasypywany powoli gorącym popiołem, niżeli zejść ze stanowiska, na którem postawiła go służba publiczna!...
Tuż zaraz niedaleko bramy, na ławie kamiennej, odkopano dwa małe skielety, nad któremi, zasłaniaiąc je, leżał skielet dorosłego człowieka. To matka zasłoniła przed ognistym gradem dzieci swoje i wołała razem z nimi umrzeć, aniżeli ujść z życiem przez bramę, zaledwie kilka kroków oddaloną...
Tam znowu obraz inny. Z bogatego domu Diomeda uchodzi człowiek, niosący w połach togi złotą monetę. Czy to był sam Diomed, który w tym rozkosznym domu swoim nie miał nic droższego nad to złoto? Czyż te kobiety, leżące w piwnicach tego domu, są jego rodziną? Czyż w tej chwili droższem mu było złoto jego, które chciał ratować, nad rodzinę, którą bez ratunku w piwnicach pozostawił?... Albo może był to jeden z owych nikczemników, który z klęski powszechnej chciał wyjść bogatym, obłowiwszy się groszem cudzym?...
Przed domem poety tragicznego otworzyła się w stwardniałym popiele próżna przestrzeń. Przed wieki wypełniał tę przestrzeń jakiś przedmiot. Dzisiaj znikł ten przedmiot i rozsypał się w garść czarnej ziemi. Ale sztuka doszła, czem był ten tajemniczy