Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/10

Ta strona została przepisana.

młoda kobieta. Nie była to piękność w wyższem znaczeniu tego słowa. Twarz pełna i rumiana nie harmonizowała z przezroczystemi szlarkami i brukselską kryzą, która miała jej nadać coś eterycznego, nadziemskiego. Ale właśnie ten kontrast tworzył razem przyjemną całość. Od eterycznej przezroczy muślinów i batystów, odbijała ponętnie hoża i zdrowa postać kobiety. Nie było tam nic sztucznego. Tonąc pod tą śnieżystą warstwą puchu z nici i jedwabiu, przebijały różowe ramiona, okrągłe, jak dwie półkule, i ginęły w tajemniczych przegubach sukni adamaszkowej. Ręce, prawie obnażone, miały pełne kształty greckich posągów. Na głowie krucze włosy, posypane złotym pudrem, pięły się w wysoką fryzurę, podobną do szyszaku Minerwy. Była to piękność w swoim rodzaju, czerstwa, zdrowa, która tak rzadko pojawia się w egzotycznej atmosferze salonów.
Piękność ta mogła liczyć lat trzydzieści i przedstawiała kobietę w pełni siły i wdzięków swoich.
W tej chwili nie wyglądała ta kobieta korzystnie. Oczy bowiem jej, stworzone do śmiechu, były zapłakane.
— Cóż ja znowu widzę. Atalio! — zawołała kasztelanowa, zamykając drzwi za sobą. — Znowu cię trapi ta dziwna zmora, która cały dzień nie dała ci pokoju? Przypuszczasz rzeczy, które mogą być nieprawdziwe.