Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/103

Ta strona została przepisana.
XIII

Kilka tygodni minęło od tego czasu. Ciemne chmury rozpostarły się na smutnem niebie polskiem, zwiastując mieszkańcom nadchodzącą zimę. A miała to być smutna, ponura zima. Przepowiadały ją wichry północne i niebo przy zachodzie, jak krew, czerwone. Nawet kruki i wrony odleciały gdzieś za góry.
Mieszkańcy tak zwanej podówczas „zakordonowej Polski“ widzieli tę smutną, zbliżającą się zimę i przygotowywali się do snu zimowego, podczas którego, przy braku komunikacyi, aż do wiosny odcięci byli od serca Rzeczypospolitej, które gdzieś tam jeszcze biło życiem dogorywającem.
Kordon bowiem austryacki nie przeciął bynajmniej tętnic towarzyskich, jakie łączyły z sobą cały naród od Tatrów aż do Bałtyku. Stojący na kordonie żołnierze w szarych płaszczach, z torbami cielęcemi, przewieszonemi przez jedno ramię, w czarnych, po za kolana sięgających kamaszach, z harbajtlem na plecach a w trójgraniastych kapeluszach na głowie, nie stanowili bynajmniej granicy podzielonego państwa, które dziewięć wieków żyło wspólnem życiem. Miliony niewidzialnych nici i pasm przesuwały się przez ten kondon świeżo wystawiony i łączyły się po za nim z główną, serdeczną arteryą narodu. Nici tych i pa-