Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/105

Ta strona została przepisana.

stwo lub społeczeństwo rozprzęga i upada, tam właśnie odbywa się ten upadek z wszelkiemi akcesoryami łomotu i trzasku. Pękające tysiącletnie tramy i wiązania kaleczą i zabijają, roznosząc śmierć i grozę wkoło siebie. Każdy upadek państwa liczył wiele, bardzo wiele ofiar.
Tu stosunkowo do wielkiej katastrofy, nie było żadnych większych ofiar. Pojedyńcze usiłowania konfederatów na tych ziemiach nie dorastają bynajmniej tej dziejowej katastrofy. U ogółu mieszkańców nie znalazły także wojska cesarskie zbyt wielkiego, głośnego oporu. Zabór całej ziemi polskiej, wynoszący tysiąc dwieście ośmdziesiąt mil kwadratowych, odbył się cicho i spokojnie.
Czyż na tym tysiącu mil przestrzeni nie było ludzi, którzyby jęknęli głośniej, poczuwszy ten cios śmiertelny?...
Tak nie było. Ludzie czuli ten cios, ale narazie, jak tonący brzytwy, chwytali się także środka ratunku, jaki im podówczas podawano. A środek ten na uspokojenie podawano im z dwóch stron.
Po jednej stronie byli ludzie, a nawet patryoci, którzy szczycili się tak zwanym „rozumem stanu“ i doradzali krajowi „wielką politykę“, polegającą na sztucznych kombinacyach dyplomatycznych. Byli tego zdania, że Rzeczypospolitej nic stać się nie może, byleby tylko zręcznie prowadzić najwyższy ster nawy. Wierzyli, że Rzeczpospolita, jak zalotna ko-