Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Szczęśliwa jakaś gwiazda prowadziła go jaśniejszy szlakiem. Widział po drodze dwory, gdzie była niezachwiana wiara, że naród wcale nie umarł. A to uspakajało jego patryotyczne uczucie i pozwoliło mu oddać się zupełnie tej jednej myśli, która go w tej chwili całego zajmowała.
Jedna rzecz tylko nie mile go uderzała. Coraz więcej spotykał się po dworach z niekorzystną opinią o konfederatach barskich. Im więcej polityka dyplomatycznej kampanii górę brała, tem ciemniej malowano stronictwo, którego usiłowania nie powiodły się. Zwalano nawet na nie całe nieszczęście, nazywając je to poczciwymi ale nieudolnymi zagorzalcami, to poprostu hołotą, która pod pozorem obrony wolności, objadała dwory, hulała i piła, a przed nieprzyjacielem w świat za oczy uciekała.
Szucki zrazu bronił konfederatów zażarcie, powoli jednak słabł w obronie, gdy mu okazywano coraz więcej ciemniejszych stron tej patryotycznej konfraternii, a w końcu spuścił głowę i pomyślał sobie ze smutkiem, że na powalone drzewo i psy skaczą.
To też w usposobieniu dosyć smutnem dotarł do swojej zagrody ojczystej.
Widok tej zagrody wycisnął mu łzy z oczu.
Pięć lat upłynęło od tego czasu, gdy ją opuścił w tem największem przekonaniu, że, idąc bronić niepodległości Ojczyzny, wypełnia obowiązek, który go stawia na najwyższym szczeblu cnoty polskiej. Zda-