Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/114

Ta strona została przepisana.

powyrywał wicher dziury, o których gmin zwykle mawia, że bieda przez nie zagląda. Okna powytłukały jesienne szarugi, glina odstała od ściany i potworzyła niby rozpadliny skał dzikich. A z tych rozpadlin wykłuwały się małe, jesiennym wiatrem zwarzone rośliny, które zapuściwszy tam korzenie, dawały zagrodzie wszelkie cechy ruiny...
Przed progiem, zwinięty w kłębek, spał czarny Mucek. Biedne psisko nie spodziewało się pewno tu swego pana. Długo, długo czekał stary Mucek, wychodził codziennie tam na to wzgórze, aby pana swego wracającego przywitać; ale pana nie było, a biedny pies zapomniał wreszcie, że go niema, lub że ma kiedyś powrócić.
To też spokojnie spał sobie Mucek. Tylko wtedy, gdy się Szucki do drzwi zbliżał, zaczął jakby przez sen pomrukiwać i ogonem machać. Wreszcie zerwał się i spojrzał wystraszony. Stał chwilę, a potem z przeraźliwym piskiem rzucił się na swego pana. Wszystkie muskuły, wszystkie fibry trzęsły się w nim z radości.
— Więc nie zapomniałeś o mnie, biedny Mucku! — zawołał Szucki — a czyżby mieli ludzie zapomnieć?
Na szczekanie psa otworzyły się drzwi zagrody, a u progu ukazał się nizki, przysadkowaty człowieczek, z siwą czupryną, z podstrzyżonemi wąsami, w szaraczkowym, kusym kubraku.