Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Przyłożył rękę do czoła, jakby chciał lepiej przed sobą obaczyć i krzyknął:
— Oh!... Świat i Korona polska!... Zaraz, zaraz — za moment!
— Mości Danielu! — zawołał Szucki, ale wołał napróżno, bo siwej czupryny nie było już na progu.
Powoli głaszcząc pieska, który mu ustawicznie ręce lizał, wszedł Szucki do pierwszej izby.
Izba ta wydała mu się przed pięciu laty obszerną, schludną, przyzwoitą... dzisiaj, natuławszy się po szerokim świecie lat tyle i widząc tyle różnych rzeczy — wydała mu się ta izba przerażająco ubogą, ciemną i pustą... brak mu w niej było powietrza dla wezbranej piersi jego... A cóż on przyniósł dzisiaj do tej izby? Czy te marzenia, któremi karmi się lat tyle, czy to szczęście, do którego rękę wyciągał... czy to wszystko pomieści się w tej biednej, ciemnej i pustej izbie?... Czyż nie uciekną stąd te marzenia? Czyż wymarzone szczęście nie odstąpi go tutaj z uśmiechem ironii, że niema dla niego godnego pałacu?...
Jakże smutnym kontrastem było w tej chwil wspomnienie owej złoconej sali, z perskiemi dywanami i konterfektami królów? Jakże atmosfera tej sal inną była od atmosfery tej nizkiej, wilgotnej izby?
Czyż to nie były zuchwałe marzenia, aby do tej izby ten kwiat przenieść, który tam rósł i rozwijał się? Czyż temu kwiatu wystarczy to słońce, które przez tę małą szybę mozolnie się przeciska?...