Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/120

Ta strona została przepisana.

w długie zimowe wieczory. Dzisiaj jakieś inne, odrębne uczucie kazało mu je wziąć do ręki.
Pięć lat nie był w swojej zagrodzie. Pięć lat chodził po szerokim świecie, napawał swój umysł i serce tem, co tam widział, i zdawało mu się, że przto niejako odbił się sercem i duszą od zagrody ojczystej. A ta zagroda wydawała mu się w tej chwili tak smutną, tak ciemną i ciasną... Chciał więc czemś odżywić w sobie dawne dla niej przywiązanie, chciał niejako przypomnieniem lat dziecinnych wrócić napowrót do tego stanowiska, z jakiego dawniej widział zagrodę swoją jasną, przestworną i wesołą... Chciał do serca swego nawiązać znowu tę nić złotą, którą potargały mu burze po szerokim świecie.
Dlatego zakopał się w tych papierach, które mu dawne dzieje tej zagrody przyminały i napowrót przywiązywały go do jej ścian smutnych, pustych i ciemnych, osłaniając się rozkosznemi wspomnieniami przebytej tutaj młodości...
Długo, długo rozczytywał się w pożółkłych papierach. Tu była konotatka dziada, że die 8 Octobris błogosławił ojca, gdy z tej zagrody jechał o milę po żonę swoją... Tam znowu krótko zapisane było: „die 10 Januarii, pożegnała ten świat nazawsze najukochańsza moja małżonka Teresa i zostawiła mi biednego sierotę, Maryana, którego konając, poleciła szczególnej opiece N. Maryi z Jasnej Góry...“
Szacki zapłakał przy tych słowach, przewró-