Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/131

Ta strona została przepisana.

kiego, rozśmiał się, aż trzech Niemców ogłuchło, i odparł:
Aha! Znowu jeden szczupak więcej do stawu po rybki przyszedł. Ale tu bezrybie, panie bracie! Nawet raka niemasz, o którym w Polsce mówimy, że jest rybą na bezrybiu... ha, ha, ha! A skąd?
— Z gór — odpowiedział Szucki i ścisnął podaną rękę szlachcica.
— Z gór, z gór... — powtarzał szlachcic. — To wy tam na owsie chowacie się. Ja mospanie z czarnej ziemi, dlatego owies w zęby mnie kłuje. Ja dla mojej gęby potrzebuję tłustej kury i wieprzowego schabu!.. Ale tu, bracie, ani jednego, ani drugiego nie ułapisz. Mylisz się, jeśliś przyjechał po jurgielcik. Chuda fara, chude Niemcy... Myślałem, że tutaj znajdzie się jaka służba... Gdzie tam. Tu Niemcy mnie chcą służyć i za każde słowem nazywają grafem... Ha, ha, ha! Toż tu naród samych fagasów i drabów. Szlachcic polski tu noże być tylko panem, ale służby poczciwej nie znajdzie. A jest tu ich wielu, o wielu!...
— Ja, panie bracie, nie chcę u Niemców żadnej służby, ani po to wcale przyjechałem — odparł zachmurzony Szucki.
— Tam, do dyabła! Toś waść wojażer? — mówiąc to, oglądał Szuckiego od głowy do butów.
— Przybyłem tutaj w prywatnym, osobistym interesie i chciałbym się dowiedzieć, gdzie mieszka jegomość pan Korwin...