Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Zdaje się, że do tego ubioru już dawno przywykli, już prawie w nim się wychowali.
Zaraz koło nich stała gromadka także we fraki i peruki ubrana, ale widać było jasno, że ci ludzie jeszcze przedwczoraj mieli kontusze, karabele i wąsy zawiesiste. Patrzyli oni wstydliwie po sobie i nie wiedzieli, jak i o czem mówić do siebie.
W pewnym poetycznym bezładzie rozłożył się obóz trzeci w kontuszach rozmaitej barwy, świątecznych i wytartych. W nim byli ludzie dwojakiego gatunku. Jedni mieli oczy ku ziemi spuszczone, patrzyli z ukosa na drugich, jakby się czegoś obawiali. Inni mieli wejrzenie śmiałe, prawie bezczelne, uśmiech na twarzy cyniczny. Rozmawiali głośno i nie taili się z niczem.
W pierwszej grupie, pod oknem, patrzyło dwóch czas niejaki na siebie. Po chwili ozwał się jeden:
— Jeżeli się nie mylę, mości starosto... Zdaje mi się, że miałem zaszczyt widzieć waszmości...
— Tak, przypominam sobie... na pokojach królewskich... Smutne, bardzo smutne czasy. Zamieniło się odtąd wiele.
— I cóż waszmość sądzisz o dzisiejszej sytuacyi? Przypominam sobie, gdyśmy mówili na pokojach jego królewskiej mości...
— Należę teraz do zaboru austryackiego i mam to niezbite przekonanie...