Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Po niejakiej pauzie, którą te słowa sprowadziły, wziął znowu Korwin za słowo:
— Ale mości panowie, pozwólcie, że teraz dotknę tutaj jeszcze jednej rzeczy. Oto, zaledwie pierwszy bolesny cios nas trafił, znaleźli się tacy, którzy już w przyszłość narodu wiarę stracili. I cóż oni robią teraz? Oto, jak wyrodna rodzina, której powiedziano, że ojciec jej umrze, rzucają się jeszcze za życia jego, aby pozostały majątek między siebie rozszarpać. I nietylko drą to, co w skrzyniach leży, ale zbliżają się do łoża śmiertelnego i wydzierają sobie prześcieradło i poduszki z pod człowieka, który jeszcze nie umarł. Czyż nie czują tej grozy strasznej, że popełniają zabójstwo, a przez grzech, nawet samobójstwo. Bo kto ojca zabija, ten siebie zabija!...
Głębokie milczenie panowało w komnacie. Korwin mówił dalej:
— Otóż ten obraz mógłbym zastosować do niektórych rodaków moich, którzy tutaj zbiegli się, żebrząc o łachmany umierającego człowieka, jaką jest u nich Rzeczpospolita! Nie wstydzą się upodlać, zapierać się swego narodu i wyciągają rękę, jak Judasz po srebrniki... Jakież wyobrażenie damy tem zachowaniem się naszem tutejszemu dworowi? Czyż ten dwór, dzisiaj nam tak przychylny, nie zmieni swego zdania, jeżeli zamiast silnego, dziejami swemi dumnego narodu, widzi przed sobą tłuszczę nikczem-