Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/155

Ta strona została przepisana.

będę, co Bóg da. Wierzę, że Krystyna wierną swoim słowom pozostanie, wierzę, że ją kiedyś w życiu ujrzę — wtedy niech ona sama wyda wyrok w sprawie naszej! Wyrok ten przyjmę i zamilknę!... Być może, że i serce moje zamilknie wtedy...
— Czas i przestrzeń, to jedyny w takiej chorobie medykament! — odparł z nieznacznym uśmiechem Korwin i wprowadził Szuckiego napowrót do zgromadzonej szlachty.

XX

Wiatr zimowy, ostry, przeciągał po wierzchołkach gór Karpackich. Iglaste lasy szumiały przeraźliwie. Ziemia, okryta grubą warstwą śniegu, wyglądała, jak otworzona księga, na której przechodzące burze i wichry zapisywały tajemniczem pismem swoje nocne dzieje. Żółte smugi przerzynały ją w różnych kierunkach, wiązały się w jakieś dziwne hieroglify i rozchodziły się znowu gdzieś daleko, póki przepaścisty brzeg potoku ich nie przerwał. Pomiędzy temi smugami znaczył zwierz swój przechód i zostawiał ślady nocnych swoich zdobyczy. Każdy krzaczek jałowcu stanowił tu redutę, z jednej strony wysokim wałem śniegu obwarowaną. O tę redutę walczyły wiatry zacięcie, a korzystał z tej walki zwierz zgłodniały, który w zaspie śniegowej wykopał sobie ciepłe schronienie...