Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/160

Ta strona została przepisana.

Stary Daniel kręcił głową, spluwał i żegnał się, ale to wszystko nic nie pomogło. Za kilka godzin zładził wóz i wysłał po znachora. Sam zaś postanowił pościć w ten dzień (a był to właśnie czwartek) aż do końca życia i trzem ubogim dawać jałmużnę, nie licząc w to pacierzów, które za ten niechrześcijański postępek na siebie nałożył.
Na drugi dzień przyjechał chłop-znachor. Był to człowiek nader szpetny. Na głowie długie włosy w jeden gruby kołtun zmotane. Powieki u oczu były napół wywrócone i sprawiały wrażenie odrażające. Twarz szeroka, spłaszczona, usta szeroko rozcięte czyniły z niego raczej potwora niż człowieka.
Zdaje się, że ten przemyślny chłop brzydoty swojej użył za kapitał do życia. Do tego pomagały mu jeszcze epileptyczne jego napady. Cierpiał kurcze, zapadał w ekstazy, a ci, co go w takim stanie widzieli, wierzyli jak najmocniej, że to była walka ze złym duchem, którą staczać musiał przy każdym proroctwie, przy każdej wróżbie.
Stary Daniel obwiesił się wszystkiemi świętościami, jakie posiadał, i wciąż się modlił a żegnał. Szucki spokojnie zapytał chłopa, czy nie wie gdzie o zakopanych pieniądzach. Znachor patrzał czas niejaki wysłupionem okiem na Szuckiego, a potem przyrzekł, że będzie szukał, jeśli postawa gwiazd na niebie pozwoli.
I szukał jeden tydzień i drugi. Chodził po po-