Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/161

Ta strona została przepisana.

lach, po potoku, szepcąc jakieś tajemnicze słowa. Szucki z niecierpliwością śledził go. Umysł jego za ciemniała coraz większa melancholia.
Razu jednego ugrzązł chłop w zaspie śniegowej i dostał napadu epilepsyi. Służba, co to widziała, narobiła hałasu, że znachor znalazł już skarb zakopany i stacza właśnie walkę o ten skarb ze złym duchem, który go strzeże.
Szucki przybiegł prędko do znachora. Chłop leżał wznak, wytrzeszczył czerwone oczy i toczył pianę z ust. Konwulsyjne drgania wstrząsały wszystkie jego członki. Głowa podnosiła się i uderzała o twardą skorupę lodu.
Szucki stał i okiem roziskrzonem patrzał na pasującego się z chorobą chłopa. Po chwili przyszedł chłop do siebie.
A cóż Dmytrze? — zapytał Szucki, nachylając się do siedzącego na śniegu chłopa.
Znachor nic nie odpowiedział, tylko wziął bryłkę lodu i zakreślił wkoło siebie szerokie koło.
Szucki zrozumiał tę figurę czarnoksięską. Zwołał całą służbę i kazał kopać.
Ziemia była twarda, zmarznięta. Kopano siekierami i motykami, kopano dzień cały — skarbu nie było! Nadeszła noc, zapalono łuczywa i kopano dalej. Chłop mruczał i obiecywał, że o północy, gdy we wsi kury zapieją, skarb się okaże!... Szucki sam wziął się do kopania... pot lał mu się z czoła, żyły na ręce