Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Stanęła na ganku i spojrzała na rozkoszną dolinę, ubraną w pierwsze kwiaty wiosny. W oczach jej ciemno-szafirowych paliło się jakieś ciche szczęście, ale paliło się płomykiem tak wątłym, iż lada powiew mógł go zagasić.
— Krystyno! — ozwała się starościna — przywitaj się z ziemią ojczystą, z druhami antenatów Korwinów.
Młoda, blada kobieta posunęła oczy po kwiatach doliny, po ciemnych lasach i błękitnych szczytach gór ojczystych... Otworzyła ramiona, jakby to wszystko do serca chciała przycisnąć i rzekła:
— Jak tu rozkosznie, jak błogo!... Tutaj... tutaj można nawet być — nieszczęśliwą!
Serce jej uderzyło przy tych słowach boleśnie, a łzawe oczy spoczęły na dalekiej, sinej górce, którą lud „Królową“ nazywał. W tej chwili zbliżył się do miej Janusz i podał jej rękę. Weszli do komnaty.
Resztę dnia i noc całą poświęcono wypoczynkowi, po tak długiej podróży.
Nazajutrz wstał Janusz w bardzo dobrym humorze. Wszyscy zeszli się przy śniadaniu. Starościna przyszła zupełnie do siebie. Była już tak świeża, czy raczej odświeżona, jakby dopiero co wstała ze swojej łożnicy przy Senatorskiej ulicy w Warszawie. Ułożyła naprędce kilka planów urządzenia domu i rozprawiała wiele o tem.
Janusz przystawał na plany stryjenki, tylko