Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Rozmowa prowadziła się dalej w podobny sposób. Brali w niej udział wszyscy koleją.
Krystyna tylko niewiele mówiła. Patrzała przed siebie zamyślona. Zdawało się nawet, że dzisiaj była smutniejszą. Pierś jej często wzdychała. Oczy były zamglone jakiemś smutnem marzeniem.
W tej chwili wpadła służba przerażona do komnaty z wiadomością, że „cesarscy“ zbliżają się do pałacu.
Korwin wstał, spojrzał w okno i rzekł z uśmiechem zadowolenia:
— Przyjąć ich jak najlepiej. Dać im jadła i napoju. To nasi obrońcy, nasi sprzymierzeni!
Starościna i Krystyna wyjrzały także oknem. Do pałacu zbliżał się oddział cesarskich żołnierzy. Za oddziałem jechała bryka, a za bryką, w niejakiem oddaleniu, postępował tłum wieśniaków.
Krystynie uderzyło po raz wtóry serce boleśnie... Janusz z wesołem obliczem czekał gości.
Otworzyły się drzwi komnaty i wszedł ten sam komisarz cesarski, w mundurze ze złotym kołnierzem. Przy nim był porucznik od piechoty cesarskiej w czarnym, długim fraku, z harcapem na plecach.
— Witam miłych gości! — ozwał się Korwin, podając rękę komisarzowi.
Komisarz wahał się z podaniem ręki.
— Nie wiem, czy przychodzę jako przyjaciel, czy nieprzyjaciel? — rzekł z uśmiechem. — Miałem