Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/18

Ta strona została przepisana.

nymi. Jedni mieli długie kontusze, buty safianowe i proste, białe kołnierze, spięte pod szyją spinką z drogim kamieniem. Byli to częstokroć ludzie starsi, z siwym albo szpakowatym wąsem, z przyciętą gładko czupryną. Na twarzach ich malował się smutek, na czole poważniejsze zamyślenie. Pamiętali oni świetniejsze czasy Rzeczypospolitej, a chociaż żaden z nich nie wierzył w ostateczny jej upadek, instynktem jednak przeczuwał każdy, że choroba dzisiejsza grozi śmiercią. Byli oni podobni do człowieka, który nosi w sobie chorobę śmiertelną. Nie widzi wnętrzności swoich, nie wie, co za rozkład tam się odbywa, a jednak dziwnym instynktem przeczuwa zbliżającą się śmierć... Nie wie dlaczego — a jednak łzy mu płyną; nie zna powodu — a jednak smutno mu i ciężko na duszy: nie umie sobie tego wytłumaczyć — a jednak wszystko straszy i trwoży go, świat, co go otacza, wydaje mu się zimnym i nieznośnym.
Takich ludzi było tutaj bardzo wielu. Przyszli, aby się rozweselić pogadanką, aby usłyszeć coś, czego się spodziewali, a nazwać po nazwisku nie umieli. Stanowili oni spokojną, bierną masę społeczeństwa, która odczuwa każdy prąd dziejowy i to odczuwa go głęboko, boleśnie, ale nie wstrzymuje go. Inicyatywa nie wychodzi nigdy od nich. Jeźli potrzeba, chętnie i z rozkoszą dostarczają ofiar, czy to mienia, czy krwi i życia. Na polach walki, jeźli naród pragnie, kładą się trupami, zapisując krwią serdeczną karty dziejów