Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Wywłaszczyć Korwina z własnego gniazda?... Któż śmiałby się targnąć?
— Użyję przemocy... Mam środki do tego — odparł spokojnie komisarz i wskazał przez okno na oddział żołnierzy.
Korwin zachwiał się. Przed oczyma pociemniało mu. Usiadł na krzesło.
Był on dumny ze swego rodu. Kochał Rzeczpospolitę po swojemu, ale kochał ją. W jej dziejach w dział również skarbiec dziejów rodu swego. Dzisiaj odbierano mu ten skarbiec, do którego przyrósł duszą i ciałem...
Porwał się z krzesła, przystąpił do komisarza, wziął go za ramię i zawołał:
— To być nie może! Waszmość rozum straciłeś. Przecież nikt ziemi nie odbiera jej soli, którą Pan Bóg stworzył dla wszystkich ludzi!... To być nie może! Właśnie jadę z Wiednia. Rząd cesarski jest nam bardzo przychylny... Sto razy słyszałem to z ust ministra. Czekają tylko chwili sposobnej, aby upomnieć się o całość niepodzielnej Rzeczypospolitej, która tej pomocy oczekuje i w nią wierzy, jak w Boga...
Komisarz uśmiechnął się uśmiechem dyplomaty i wyjął z zanadrza jakiś papier opieczętowany.
— Tu mam rozkazy ministra i według nich postępuję — odpowiedział spokojnie.