Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/25

Ta strona została przepisana.
III

Niedaleko okna, pod olbrzymim konterfektem ś. p. kasztelana krakowskiego, stał siwy szlachcic z łysą głową, w kontuszu żółtym, w butach o czerwonych zapiętkach. Po tym stroju poznać było mieszkańca ziemi bełzkiej. Spojrzenia jego były bystre, nos orli, ruchy nadzwyczaj żywe. Obok niego stał młodzieniec prawie z gładko ogoloną twarzą, w peruce, z harbajtlem i we fraku. Oczy jego świeciły słabo, obracały powoli, a kształtne rysy znamionowały spokój.
— Mości starosto — ozwał się stary szlachcic, zarzucając wyloty — jakiekolwiek zdanie o tak zwanych królobójcach być może, ja sądzę, że sąd w żaden sposób nie może ferować wyroku śmierci...
— Przeciwnie — odparł z flegmą wytrawnego dyplomaty młody starosta — przeciwnie. Mojem zdaniem, wyrok śmierci jest tutaj ob exemplum koniecznie potrzebny! Powaga króla i tak już przez Radę Nieustającą mocno pokarbowana, każdy szlachcic zagonowy wymyśla na niego, a przecież jest on najwyższym reprezentantem prawa?
— W Barze nie byłem, Pułaskim nie przysięgałem, ale zawsze tracić szlachcica za to, że odważył się mieć własne zdanie, chociaż to zdanie odmiennym sposobem, niż na Sejmie wypowiedział...