Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Ach prędzej, prędzej! Radbym mieć w tej chwili skrzydła orle...
— Wojewoda zaczynasz być rymotwórcą. Tych skrzydeł orlich pozazdrościłby ci młody Węgierski.
— Ponieważ brak mi skrzydeł orlich, to spocznijmy tutaj, przy kaskadzie.
— Czyli prozą: ponieważ nogi bolą — z uśmiechem dowcipnym uzupełniła Krystyna i usiadła przy kaskadzie.
Było to miejsce nadzwyczaj urocze. W głębi sali, przeznaczonej na teatrzyk, wytryskiwała ze ściany, naśladującej skałę, spieniona woda i po rozpadlinach spadała z szumem w marmurowy basen, który wyobrażał muszlę. Przy brzegu tej muszli stała ławka kamienna, pokryta mchem świeżym. Ławka ta była prawdopodobnie przeznaczona do reprezentacyi jakiejś sielanki, w której Filon miał oczekiwać Dorydę...
Na niej usiadła Krystyna, obok zaś wojewoda.
Ustroń ta leżała od przechadzających się gości dosyć daleko. Wprawdzie widać było w długim cieplarnianym kurytarzu, przesuwające się pary, ale żadna z nich nie zbliżała się do tego miejsca.
Krystynie podobał się ten zakątek. Gwar i zgiełk pozostał gdzieś za nią. Słabe tylko echo dolatywało do jej ucha. Prócz tego, w mglistej od ciepła wyziewów perspektywie cudnie wyglądały kolorowe