Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/61

Ta strona została przepisana.

się placówka konfederackiego obozu, który już dotarł do rogatek stolicy.
Pośród tego grona siedział Szucki z twarzą rozognioną i iskrzącemi oczyma. Biała konfederatka z bobrowem oszyciem opierała się o prawe ucho i całej twarzy jego nadawała minę desperacką. Podobny on był do gracza, który grał długo bez żadnego skutku. Wreszcie sięga do kieszeni i całą kiesę swoją rzuca na jedną kartę.
Koło niego siedział rumiany pan Kasper. W niebieskich oczach jego nie było dzisiaj tego spokoju, jaki tam zwykle przebywał. Widać, że rozmowa wzburzyła mu krew, do czego także i węgrzyn się może w części przyczynił.
Z drugiej strony Szuckiego siedział palestrant z ironicznie uśmiechniętemi oczyma, które szybko po całej drużynie biegały. Mówił on najwięcej, a mówił z niezwykłem ożywieniem, jakby stał przed trybunałem.
Między dwoma swymi towarzyszami, wyglądał Szucki, jak człowiek pomiędzy swoim aniołem-stróżem, a szatanem. Jeżeli rumiane oblicze pana Kaspra niezbyt przypominało postać anioła-stróża, za to uśmiech szyderczy palestranta i zaciśnięte silnie jego usta były wybornym konterfektem chociażby nawet samego Lucypera.
— A ja wam powiadam, mości panowie — mówił z ferworem pan Kasper — że może stąd powstać