Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Okna dolne po większej części były już ciemne. Mieszkańcy udali się już na spoczynek. Tylko na pierwszych piętrach widać jeszcze było światło, a czasami zalatywały stamtąd śpiewy i tony muzyki.
Dziwnie wyglądała drużyna, idąca w swaty, prosić o rękę panny. Kilkanaście szabel pobrzękiwało głucho po nierównym bruku, chociaż pan Kasper zalecał jak największą ostrożność. Patrole bowiem wojskowe przeciągały gęsto przez ulice.
Na samem czele szedł Szucki. Miał na sobie ten sam kontusz granatowy, opasany pasem jedwabnym, w jakim był na pokojach jegomości pana Janusza Korwina. Miał to przekonanie, że akt niniejszy, chociaż dopełni się na ulicy, niemniej będzie uroczysty, jak formalne oświadczyny w domu panny. Nawet czapkę kilka razy poprawiał na głowie, aby jej nadać potrzebną w takim razie fantazyę. Przechodząc koło klasztoru O.O. Bazylianów, westchnął do Boga i po cichu odmówił modlitwę, prosząc Go o pomoc w tak ważnej przygodzie życia.
Niemniej uroczyście szedł przy nim pierwszy swat i starosta, jegomość pan Kasper. I on miał dzisiaj ubiór odświętny, a w ręku trzymał grube, łosiowe rękawiczki, które oznaczały zawsze pewną uroczystość. Twarz miał pełną namaszczenia, jak swatowi przystało, i odchrząkiwał za każdym krokiem, jakby się gotował do oratorskiej, solennej perory.