Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/69

Ta strona została przepisana.

wyjrzał biały pałac Branickich, mieszczący w swych ogromnych komnatach Wschodnią Lożę Wolnych Mularzy — a z drugiej strony ciekawie spoglądała mała, wysmukła wieżyczka, samotnie stojąca w ogrodzie, której tradycya dawna nadała nazwę i przeznaczenie tureckiego minaretu. Prócz tych dwóch niemych świadków, nie było nigdzie ani żywego ducha. Głucha, posępna cisza panowała wkoło. Tylko wiatr jesienny zrywał z drzew uschłe liście i szeleścił niemi, kłębiąc je po ziemi.
W połowie wąwozu zatrzymał się orszak. Zdala bowiem już było widać jasno oświecone okna eremitażu, który dzisiaj bynajmniej na to nazwisko nie zasługiwał. Otaczała go, jak mgła, jakaś dziwna wrzawa, liczna służba kręciła się wkoło.
Tutaj rozłożył się orszak. Szucki poszedł na małe wzgórze, skąd można było widzieć, co się przed pałacykiem kasztelanowej dzieje. Stamtąd miał on dać sygnał, czekającej w wąwozie drużynie, że powóz starościny Przemyskiej nadjeżdża.
Pan Kasper oparł się o drzewo i powtarzał sobie w duchu harangę, jaką miał mieć do panny, gdy drużyna karetę zatrzyma.
Palestrant, któremu przedewszystkiem o legalne cechy tego aktu chodziło, przyłączył się także do orszaku. Obawiając się jednak, aby przygoda ta nie przeszła w burdę uliczną, usiłował zawsze w pochodzie zająć takie stanowisko, z jakiego, w razie po-