Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/7

Ta strona została przepisana.

bie patrzeć mu kazano, byłby niezawodnie tego przekonania, że jakiś czarodziej siłą nadludzką przeniósł go nagle w jaką dolinę szwajcarską lub przynajmniej w okolicę podkarpacką. Wszystko tu było inne: ziemia, drzewa, domki, a nawet obłoki w takiem otoczeniu wydawały się inaczej.
Miejsce to, położone nad Wisłą, obfitowało w przecudne widoki. Z jednej strony podnosiło się wzgórze i zasłaniało cały widok gwarliwego miasta, a z drugiej, poprzecinane głębokiemi jarami ogrody, błyszczące potokami i stawami, które z pośród gęstych drzew wyglądały, jak patrzące źrenice przyrody z pod brwi olbrzymich... Tam dalej, z pośród sadów, wychylały się białe kolumny pałacu Branickich, który mieścił w sobie Lożę Masonów polskich... A po za tem wszystkiem, w dalekiej oddali, świeciły się błękitnawe wody Wisły, cicho i bez szmeru sunące się ku stolicy.
To miejsce wybrała sobie kasztelanowa, aby tutaj stworzyć powabną łupinę doczesnego swego życia...
Na pochyłości pagórza stanął niewielkich rozmiarów dworek, naśladujący dworki szlacheckie na Powiślu. Było tam co niemiara daszków i przyczepek, jakby kilka pokoleń składało się na tę budowę. W środku ten sam labirynt korytarzy, komant i ciemnych alków, z których, nie wiedzieć nawet gdzie, prowadziły drzwi tapetowe. Nieobeznany z miej-