Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/70

Ta strona została przepisana.

trzeby, mógł łatwo z aktora przejść na obojętnego widza, salwując tym sposobem siebie.
Gdy się drużyna już ustawiła, palestrant w odwodzie obrał sobie miejsce blizko rowu, w którym bezpiecznie można się było ukryć. Był on bowiem tego przekonania, że człowiek zawsze na dwie przygody, dobrą i złą, powinien być przygotowany.
Kiedy już wszyscy się ustawili, nastąpiła w wąwozie głucha cisza. A cisza ta była potrzebną raz dla usłyszenia nadjeżdżającej karety, powtóre dla własnego bezpieczeństwa przed nocnemmi patrolami.
Szucki stał na wzgórku, jak czata stracona. I w samej rzeczy, miał on do niej w tej chwili wielkie podobieństwo. Nieprzyjazny los mógł mu teraz wszystko odebrać, — wszystko prócz życia. A cóż mu było po życiu?
Zaparł oddech w piersi i wytężył wzrok, aby śród ciemności dojrzeć, co się dzieje przed bramą pałacyku kasztelanowej. Wytężył i ucho, chciwie chwytał każdy głośniejszy powiew wiatru, każdy szelest liści, każde skrzypnięcie drzwi.
I dziwne roił obrazy w duszy. Wiatr poruszył gałęzie opodal brzozy. Szuckiemu zdawało się, że to Krystyna w białej szacie zbliża się do niego, aby mu wyznać, że go nadewszystko miłuje i oddać mu tę drobną rączkę. To znowu o blaszany dach wieżyczki zadźwięczał wiatr przelotny, a stojącemu